czyli patchwork z hipsterskich lokalizacji Warszawy ("no to które bierzemy?" - "weźmy wszystkie" - gdy po powiślu wskoczył jeszcze msn i dom kereta, wymiękłam) i sekwencji muzycznych (polska, artystowska muzyka z niezależnych, niszowych rozgłośni podcastowych. Śpiewana. Po polsku).
montaż jednego z drugim jest fatalny.
Ja osobiście wymiękłam przy tej bufonadzie, kiedy bohaterka z pasją konfrontuje Hłasko zzzz... z nieważne czym, bo przecież to tylko pretekst dla kolejnego pleneru, a przekaz jest jasny: my po prostu czytamy KSIĄŻKI. Autorów. Różnych. Polskich autorów. Inteligentnych. W naszych loftach są gołe cegły. Znamy historię PRL, bo umieramy za Relaksy. Umawiamy się z intelektualistami, cieszymy się porannymi promieniami słońca i nie pijemy kawy z sieciówek.
A chodzi mi po prostu o to, że film jest pretensjonalny.