Holenderska reżyserka chciała zbliżyć się do poetyki Ginzburg przez łagodny liryzm, którym pulsuje jej film, ale bynajmniej nie pomogło jej to w przejściu za autorką powieści przez tytułową
Niełatwego zadania podjęła się Marleen Gorris, biorąc na warsztat jedno ze sztandarowych dzieł literatury łagrowej – "Stromą ścianę" Eugenii Ginzburg, utwór niezwykle ważny nie tylko z powodu perspektywy kobiecej, jakże rzadkiej w przypadku tego typu twórczości, lecz także za sprawą sugestywności opisów połączonej z wrażliwością w odmalowywaniu portretów zbiorowych i indywidualnych. Holenderska reżyserka chciała zbliżyć się do poetyki Ginzburg przez łagodny liryzm, którym pulsuje jej film, ale bynajmniej nie pomogło jej to w przejściu za autorką powieści przez tytułową stromą ścianę. Gorris w "Wichrach Kołymy" porusza się po melancholijnej równinie mniej lub bardziej smutnych cytatów z literatury pięknej, podczas gdy Kołyma, niszcząca ludzi duchowo i fizycznie, jest, wbrew tytułowi, w tle, kreślona jakby mimochodem i z obowiązku.
Reżyserka "Wichrów Kołymy" mimo koniecznych skrótów i inaczej rozłożonych akcentów musiała, rzecz jasna, zachować pewien rys fabularny, do którego zobowiązywała biografia Ginzburg. Eugenię poznajemy w przededniu szaleństwa, które rozpętało się w 1937 r. – gwoli ścisłości, szaleństwo trwało tam od lat, ale historia szczególne znaczenie nadała wydarzeniom tuż sprzed II wojny światowej. To wtedy zachwiała się w posadach cała nomenklatura partyjna, Przyjaciel Dzieci i Światło Narodów, Józef Stalin, w filmie nazywany familiarnie i ironicznie Panem Wąsaczem, postanowił przewietrzyć nieco szeregi komunistów, a zarzut działalności terrorystycznej i sprzyjania trockistom nadawał się do tego doskonale. Na Ginzburg, ideologiczną komunistkę (w przeciwieństwie np. do takiego Sołżenicyna), też padło. Najpierw wywieźli znajomego nauczyciela akademickiego, który w procesie (z obawy o życie) wymienił nazwisko Eugenii, a potem ten los podzieliła również ona. Rozstanie z rodziną i dziećmi, kuriozalny proces z obrzydliwym śledczym, podróż w bydlęcym wagonie i mroźna Kołyma. Wszystko to jest w filmie. Niby tak samo, a jednak nie tak samo.
Weźmy chociażby taką Emily Watson, za której sprawą Eugenia znosi wszystkie przeciwności losu w istnym natchnieniu, unosząc się kilka centymetrów nad ziemią i z namaszczeniem dzieląc się wszem i wobec swoim wewnętrznym pięknem, którego eksponowaną formę zajmują co raz przytaczane cytaty z literatury pięknej. Autorka "Stromej ściany" też czasami recytowała wiersze, ale jak to często bywa, kluczowe są proporcje. Prawdziwa Eugenia reminiscencje z czasów, kiedy pracowała jako nauczyciel akademicki, i łapczywie chwytane liryczne wspomnienia hołubiła z niezwykłą starannością i pasją, ukrywała przed okrutnym światem, w którym przebywała, a już z całą pewnością nie zmieniała za ich pomocą otaczającej ją rzeczywistości, one pozwalały zachować tylko cząstkę człowieka wewnątrz siebie, pozwalały widzieć tego człowieka w innych. To były wyspy na morzu zbrodni i upadku wartości, owszem wyspy bardzo ważne – to właśnie odróżniało Ginzburg od męskich "biografów" nieludzkiej ziemi, którym udzielał się nierzadko fatalizm i nihilizm – ale jednak bez daru przemieniania tego świata i wpływania na niego. W "Wichrach Kołymy" światło, którym emanuje główna bohaterka, nie pozwala dojrzeć otaczającego ją okrucieństwa, całe zło spycha do wszystkich kątów i szpar.
Można powiedzieć, że kołymski pejzaż z tamtych lat, z całym dobrodziejstwem inwentarza, Gorris odmalowała, a raczej odbębniła jak uczniowską pracę domową z nielubianego przedmiotu. Przy większości z najważniejszych punktów dotyczących życia na Kołymie mogłaby z czystym sumieniem postawić krzyżyk – zaliczyła opis kryminalistek (w jednej groteskowej scenie), opis degradacji człowieka, który za jedzenie jest gotów się poniżyć, opis gwałtu, opis rozczarowania spowodowanego przedłużeniem "kary" itd. Ogólnie rzecz biorąc, w warstwie, powiedzmy dokumentalizującej (podstawowej) jest to więc dzieło przynajmniej poprawne, nie można wszakże czynić zarzutu twórcy filmowemu, że nie podejmuje wszystkich wątków z książki – odniesienie się do nich wszystkich byłoby fizycznie niemożliwe, w każdym razie nie w filmie o standardowym metrażu – forma prezentacji tej rzeczywistości może jednak pozostawiać niedosyt. Jest zbyt eteryczna, niewyraźna, jakby w tle, a co za tym idzie, pokazany świat nie wtłacza w swoje tryby, nie miażdży – to tylko nieprzyjemna senna mara, która, owszem, porywa co raz na drugą stronę jakąś osobę, ale poza tym cały czas ukrywa się bezsilna wobec pięknoduchostwa i wrażliwości głównych bohaterek. Prawdziwej Eugenii Ginzburg człowieczeństwa nie sposób odmówić, ale na Kołymie musiała je nieustannie ocalać i walczyć o nie, było bowiem towarem deficytowym, którym na dodatek w takich warunkach niełatwo było się dzielić. Kołyma przytłaczała, tak jak przytłacza niemalże każda strona literatury łagrowej. W filmie Gorris mało która scena potrafi wstrząsnąć widzem tak mocno.
Być może dzięki liryzmowi i łagodności, w które reżyserka przyoblekła swoje dzieło, lepiej miał wybrzmieć wątek melodramatyczny, który – nie bez pewnej racji – Gorris umieściła w "Wichrach Kołymy". Portret Antona Waltera (w filmie gra go Ulrich Tukur), niemieckiego lekarza, który również był więźniem w obozie, został oddany przez Ginzburg z ogromnym uczuciem, świadczącym o tym, jak ważną osobą był on dla niej w tamtym czasie. Reżyserka postanowiła pójść tym tropem, ale próba pokazania, że miłość może narodzić się również w tak, delikatnie mówiąc, niesprzyjających okolicznościach, nie jest w pełni przekonująca – film, jak już się rzekło, nie dzieli z pierwowzorem literackim tej samej amplitudy doznań. Przed filmową Ginzburg nie stoi żadna stroma ściana, Kołyma nie jest wyzwaniem, nie zarysowuje nawet granicy, bez której literatura łagrowa nie mogła się obyć – granicy, za którą kończyło się człowieczeństwo, dlatego i wątek romansowy nie jest tak przejmujący i wymowny jak w książce. Marleen Gorris oczywiście nie nakręciła słabego filmu, ale jej delikatny melodramat nie sięga tam, gdzie sięgał pierwowzór literacki, a tego jednak można by było spodziewać się i po samym temacie, i po wyborze inspiracji.